to też było dla dzieci ...

 






Fragmenty z książki – 
"GOLROL – syn chadziajki"
https://www.empik.com/gorol-syn-chadziajki-pawul-jan,p1578902631,ebooki-i-mp3-p

 


11 maj 1983 – Ruda Śląska [Kaufhaus / Fryna)
Jeden z najbardziej zapamiętanych dni w moim życiu na Śląsku


Rano byłem u kolesia deejaya w Siemianowicach Andrzeja Matuszka pohandlować płytami z USA. Działaliśmy w tym zakresie regularnie i na sporą skalę ponieważ spływały do mnie (deejaya znanego dość szeroko w USA i UK) masowo płyty promocyjne z wytwórni płytowych. Po południu moja pierwsza i ukochana wtedy żonka Baśka poszła z córką z Kaufhausu gdzie mieszkaliśmy na miasto (Fryna) – kolejny raz poszukać mieszkania – pustostanu. W tamtych czasach (szczególnie tu na Śląsku) pojawiało się ich sporo i dość często. Po około 2h wróciła rozentuzjazmowana na 200% i niemal krzykiem oraz w dużym podnieceniu i pośpiechu zaczęła zdawać relację co też znalazła …


„Jest mieszkanie ! - stoi puste od 3 lat !

Ludzie uciekli / wyjechali do Niemiec !

Leży tam tylko dużo zasuszonych klocków, gówien znaczy i butelek po gorzale !

Gadałam z sąsiadką, która mnie zachęcała do szybkiego sprowadzenia się, zajęcia mieszkania żebym się ‘wprała’ na chama !”


Tak na Śląsku (wprać się) określało się wtedy (nie wiem jak jest dziś) – nielegalne, a raczej „obywatelskie” zajęcie pustostanu nad którym władza komusza nie panowała !!

Pobiegliśmy jeszcze raz w to miejsce bo trudno mi było w to uwierzyć. Tyle wcześniejszych i licznych prób i starań spełzło na niczym. Zaliczyliśmy w pośpiechu (sadząc po dwa, trzy schody) 3 piętro, drzwi były tekturowe (jak to w PRL), zniszczone, dziurawe bez zamka i na stałe otwarte. W środku faktycznie ‘suche klocki’ i butelki po menelach, jakieś szmaty i ohydny smród. Widok przez okna piękny – centrum Fryny, główna ulica Niedurnego i ta druga Kościuszki, obok.

‘OK – ty wracaj do domu i pakuj rzeczy’ – powiedziałem do Baśki. A ja pędzę na Wirek (dzielnica Rudy Śląskiej) – jakieś 2km – na postój bagażówek. Dobiegłem ostatnie kilkadziesiąt metrów i zdyszany wystartowałem do gadki z kierowcami dwóch bagażówek bo chciałem całą tą akcję z przeprowadzką wykonać jak najszybciej. Jakieś 15 minut później bagażówki stały już pod domem na Gwardii Ludowej 2 - parter (Kaufhaus). Pierwsze graty skrzętnie układane zajmowały swoje miejsce wewnątrz bagażówek marki ‘Żuk’. Pomagało kilku sąsiadów hanysiaków bo od zawsze to twierdzę i zdania nie zmienię że większość z nich to przyzwoici ludzie, którym obce są te negatywne zjawiska opisywane w tej książce !! Wygłupy uskutecznia jedynie tzw. i słusznie oraz celnie nazwana – „opcja-hanys- niemiecka” – wroga zarówno Śląskowi jak i Polsce.

Gotowe ! Załadowanie meblami itp. gratami dwóch pierwszych bagażówek zajęło jakieś 30 minut. Nie byliśmy zamożni toteż i nasz dobytek był cienki i łatwy do przeprowadzki. 5 minut później podjechaliśmy pod dom na ul Kościuszki na Frynie ale od tyłu, od podwórka. Dobrze że były do niewielkie bagażówki marki ‘Żuk’ bo większe by nie wjechały w te wąskie poniemieckie bramy. Kierowcy (tak to z nimi ustaliłem) za stosowną opłatą brali udział w załadunku i rozładunku. Do pomocy przyłączyli się też nowi sąsiedzi Holeczek i jego żona oraz Gomoluch – wszyscy też mieszkali na 3 piętrze. Większość gratów zostawialiśmy na placu i szybko wracali po następne szykowane przez ekipę Baśki z naszą nianią Anielką na czele.

Po jakichś dwóch godzinach zamykałem drzwi małego dwupokojowego mieszkanka w paskudnym familoku poniemieckim na Kaufhausie w którym, z przerwami niewielkimi, spędziłem ponad 10 lat. Na nowym adresie wnosiliśmy resztę mebli na to trzecie piętro i po-lekku rozstawiali w czterech dużych pomieszczeniach – ponad 80m2 z czego jedno było kuchnią. Drzwi tego wieczoru i nocy zastawiliśmy meblami bo zamka nie było. Następnego dnia rano pogoniłem do administracji domów mieszkalnych huty „Pokój” z nadzieją załatwienia sprawy, padły nawet kwoty łapówy co wówczas było normą – ale gdzie tam … Osiołek którego postawiono na stanowisku kierownika tej administracji wydarł na mnie ryja z niedowierzaniem „co też ty mi tu przynosisz za bzdury kosmiczne – to niemożliwe” – znaczy takie wieści, że pustostan 3 letni, itp. „Zaraz załatwiam eksmisję” – darł ryja dalej. Posrany z lekka wróciłem na nowy adres relacjonując Baśce że nic nie zdziałałem … A ona nie wiele się zastanawiając ubrała oba małe dzieciaki Ewcię lat 7 oraz Piotrusia lat 3 i wolno, spokojnie poszła z nimi do Urzędu Miasta zabierając nasze ‘dowody osobiste’ aby nas zameldować – no bo był to sławetny ‘stan wojenny’ i wszelakie formalne niedociągnięcia były ostro karane. W urzędzie trafiła do sekretariatu wojskowego naczelnika miasta czy jakoś tak. Jak ten usłyszał że idzie o 3 letni pustostan i trudności jakie stwarza hutnicza administracja domów to wpienił się mocno, a że był półkownikiem i teraz miasto było pod jego zarządem – to zdecydował natychmiastowo – „pani Alu” – kierując te słowa do swojej sekretarki – „Zameldować mi tą młodą i ładną rodzinę (bo Baśka była rzeczywiście ładniuśka i nasze dzieciaczki blondaski także) bez zbędnych formalności w tym mieszkaniu, a tą fujarą z administracji domów huty „Pokój” co to nie wie czym zarządza - zajmę się oddzielnie”.

Baśka rozpromieniona wróciła do domu rzucając dowodami na stół ze słowami – „zajrzyj”. „Boże mój” - zakrzyknąłem (jakem total niewierzący) ujrzawszy pieczątki meldunkowe a na nich nowy adres. „No to mamy to - póki ‘stan wojenny’ i wojsko w mieście rządzi to mogą nam naskoczyć” – powiedziałem do Baśki. W następnych dniach i tygodniach zabraliśmy się do skromnego remontu. Drzwi, piece do wymiany, naprawa okien i elektryki, kranu oraz kanalizacji. Sporo to kosztowało ale pracowałem wtedy od rana do późna w nocy. W sumie jakieś 16h codziennie. Rano na katowickim bazarze handlując legalnie zagranicznymi płytami gramofonowymi, a po nocach jako deejay, grając imprezy w studenckim klubie ‘Gwarek’ w Gliwicach na rynku. Czas pozmieniał to i owo. Rozwiodłem się po latach z Baśką. Ewcia mieszka w Italii, Piotruś w Holandii {RIP}, a ja z nową żonką Sonią i kolejnymi dzieciaczkami – Normanem i Brandonem  wciąż na tym samym śląskim adresie …

 

 

Wyjazd do USA

 

Żona i dzieci spały, a ja ciężko wystraszony siedziałem o 1.00 w nocy i rozmyślałem – co to teraz będzie ?!  Rano byłem już w samolocie i leciałem do NYC ...

Wcześniej wyjeżdżałem już z zamiarem ucieczki z PRL-owsko-komuszej Polski dwa razy ale nie wyszło. W latach ’80 byłem totalnie zdecydowany aby z Polski i zasyfionego na maxa Śląska zwiać !!

13 marca 1989 roku o godzinie 3 rano zadzwonił budzik. Wieczorem poprzedniego dnia mocno wyściskałem i wycałowałem moje dzieciaczki i żonkę. Dzieci to nawet rozśmieszało bo nigdy aż tak wylewnie tego nie robiłem. No ale one nie wiedziały dlaczego tym razem ojciec aż tak mocno je całował. Ubierałem się a trzęsącymi się ze strachu palcami zawiązywałem sznurówki w butach. Piłem kawę która nie chciała się wlewać do zaciśniętego z przejęcia żołądka. Po nie całej godzinie byłem gotów, stałem przy drzwiach z wielgaśną walizą, a żonka wsiała na mojej szyi zalewając się łzami pomieszanymi z moimi, które też ciekły mi bezwiednie. Schodząc po schodach oglądałem się i widziałem, że on nie zamyka drzwi jeno cały czas spogląda za mną i szlocha. Ciężko i wolno schodziło mi się z tego mojego trzeciego piętra nie tak dawno i w trudach zdobytego mieszkanka na rudzkiej Frynie. Na dole czekała wcześniej umówiona taxi która zawiozła mnie do Katowic na pociąg do Warszawy. W Warszawie miałem zarezerwowany pokój w hotelu ‘Forum’ aby nie ryzykować że gdzieś na czas nie dotrę i zawalę cały ten bardzo ważny wyjazd. W hotelowej restauracji zjadłem smakowite (a jakże) śniadanko patrząc ze sporym zainteresowaniem na otaczających mnie nielicznych ludzi, którzy wyglądali jakże inaczej od tych z rudzkiej Fryny, a których to nie tak dawno opuściłem.

Na Frynę i do Polski miałem już nigdy nie wrócić ...

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz